Od tamtego momentu pamiętam jedynie krzyki przerażenia i pólu palących się koni, mojej rodziny, znajomych... tylko mi udało się ujść z życiem, jednak nie dzięki umiejętnościom, a za sprawą odporności na ogień sprezentowanej mi przy urodzinach przez bogów. Jako ostatnia zginęła moja matka - gdy tylko mnie dostrzegła, postanowiła podbiec do mnie w nadziei iż uda jej się mi jakoś pomóc... byłem wtedy okrążony przez jezioro lawy. Spadła do niego, a jej data śmierci przybliżyła się gwałtownie... do "teraz".
Po paru godzinach dym zaczął opadac, a lawa zastygła, jednak ja byłem już daleko... od razu, gdy skończyłem rozpaczac po stracie najbliższych, ruszyłem w drogę bo wiedziałem co ujrzę gdy dym opadnie na dobre - doszczętnie zniszczone i spalone polany objęte w całości zastygniętą lawą, skałami. Nie pragnąłem tego widoku, odszedłem więc nim to się stało.
Po paru dniach wędrówki trafiłem na pewnego tajemniczego wędrowca, którego wygląd nie był zbyt zachęcający - na jego ciele dostrzegłem wiele ran po bitwach, a on sam był cały czarny. Mógłbym też przysiąc iż śmierdziało od niego śmiercią. - zachowywał się jednak całkiem w porządku, ale może to wina tego, że byłem od niego zdecydowanie większy i posiadam rogi? Zapewne tak, ale to nie zmienia faktu iż bardzo mi pomógł. Skierował mnie w stronę "Palącego lasu". Nazwa jego nie była co prawda zachęcająca, lecz w nazwie było zaczepienie się o ogień, a ten mi nie groźny, tak więc ruszyłem nim... i trafiłem na kolejnego podróżnika, a właściwie - podróżniczkę imieniem Lorene, której grzywa połyskiwała złotem, a sierść była brązowa, lecz równie piękna... z początku bała się mnie, ale prędko zdobyłem jej zaufanie. Na szczęście nie miała uprzedzeń co do Sleipnirów więc udało mi się zdobyć od niej informacje o pewnym stadzie położonym kilkaset mil od lasu. Oczywiście, ruszyłem w stronę którą mi wskazała.
I tak biegłem przez parę dni i nocy. Przez równiny, góry, a nawet przepłynąłem kilka jezior, aż w końcu dotarłem na miejsce. Jak przekazała mi Lorene - moja droga zakończyła się gdy ustałem w cieniu drzewa wiecznie kwitnącej wiśni na środku łąki usianej kwiatami. Drzewem tym było "Drzewo życzeń". Po chwili bezsensownego stania w miejscu i zastanawiania się "co dalej" zacząłem się rozglądać... aż do momentu w którym to ją ujrzałem - na horyzoncie pojawiła się czarna klacz, której ogon i grzywa były niezwykle, jak na konia, dobrze wyczesane oraz bardzo długie. Można było też ujrzeć iż co jakiś czas między czarne włosy wkradają się pasma srebra. Jej oczy były niebieskie, zaś róg, który zdobił jej czoło - mienił się złotem i błękitem. Zdaje się nawet, że mnie spostrzegła...
<Tosa Inuit?>
Zaliczone!
Nagrody w sklepie! c;
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz