środa, 4 lutego 2015

Od Demoo

Gdy tylko przebudziłem się tego poranka w moim ulubionym miejscu - przy pniu samotnego drzewa, pod którego koronę światło słońca wyłaniającego się zza horyzontu nie potrafi się przedżec, dzięki bólowi brzucha sygnalizującemu głód, zdecydowałem się udac się na jakąś łąkę, gdyż ta, na której obecnie przebywałem nie była wystarczająco urodzajna. Trawy rosnącej na niej prawieże nie było, musiałem więc przejśc kilkanaście metrów dalej, poza cień rzucany przez ogromny dąb i tam zacząłem spokojnie podgryzac zielone źdźbła trawy pokryte jeszcze poranną rosą.
Nagle usłyszałem za sobą jakiś dziwny dźwięk, więc moje uszy automatycznie odwróciły się w stronę jego źródła. Nie przerywałem jednak przeżuwania posiłku gdyż byłem na to zbyt wygłodniały. Odgłos nie pojawił się ponownie, mogłem więc kontynuowac pożeranie kolejnej kępki roślin bez najmniejszych obaw. W pewnym momencie kątem oka dostrzegłem coś, co od razu przyciągnęło mój wzrok - krzaczek koniczyny. Niebyłbym sobą, gdybym nie przesunął sie przodem do niej i nie ugryzł jej liści. W końcu kto nie wolałby pysznej koniczyny od zwyczajnej trway? Nikt! Koniczyna jest świetna! Ma zupełnie inny smak niz trawa... bardziej wyrazisty, lepszy.
Tak więc, zadowolony i usatysfakcjonowany swoim znaleziskiem dalej posilałem sie roślinami, aż do momentu w którym odczułem wspaniałe uczucie sytości. Byłem już najedzony w pełni więc przerwałem w końcu jedzenie.
~"No... jeszcze jedna... przecież nie przytyję od jednej małej koniczynki!" - pomyslałem sobie gdy zobaczyłem, że przeoczyłem jedną gałązke roślinki ukrytej między źdźbłami trawy. Błyskawicznie chwyciłem ja między zęby i po paru sekundach wylądowała w moim przełyku.
I wtedy... poczułem, jak coś mnie ugryzło. Nie było to wielkie ugryzienie, nie poleciała ze mnie nawet jedna kropla krwi, praktycznie nic nie poczułem, jednak miałem swiadomośc iż coś mnie ukuło - było to niczym krótkie ukłucie jakiegoś gigantycznego komara, jednak to, co mnie ugryzło nie wypiło ze mnie ani odrobiny krwi, a wtłoczyło coś do mojego krwiobiegu...
~"Pewnie jakiś kolejny dziwaczny robal" ~ pomślałem sobie i ruszyłem na krótką przechadzkę. Bo najlepszym lekarstwem na ospałośc po posiłku jest spacer. Od rana czułem się nawet całkiem nieźle, lecz w pewnej chwili poczułem się zdecydowanie gorzej - nagle zrobiło mi się słabo, gdyby nie stojący obok kamień, z pewnością bym sie przewrócił. Świat zawirował i dostałem okropnych mdłości. Nim straciłem przytomnośc, zdążyłem jeszcze zmienic się w wilka i zawyc na tyle głośno, by ktoś mnie usłyszał. Stadni wojownicy powinni zainteresowac się drapieżnikiem na naszych terenach...
Obudziłem się dopiero w jaskini szamnów stadnych co oznaczało, że udało mi się zrwócic na siebie uwagę wyciem. Ciekawił mnie tylko fakt, czemu akurat tutaj mnie zaniesiono, zamiast miejsca pobytu któregos z medyków.
- O, obudziłeś się... - usłyszałem obok siebie głos. Stała nade mną Freya z jakimś dziwacznym liściem w pysku, który usiłowała ułośyc mi na czole, lecz mimowolnie się odsunąłem.
- Nie ruszaj się... chyba, że nie chcesz jeszcze pożyc. Póki co tylko to mogę dla ciebie zrobic. - powiedziała.
- Pożyc? Jestem zdrów jak... - mógłbym powiedziec ryba, jednak do mnie to określenie raczej nie pasuje. Jestem koniem, który został "zrodzony z wulkanu", a ryby zyja w wodzie... nie najlepsze porównanie - ech...
- Może cię poprawię, pozwolisz? - zaczęła - Byłeś zdrowy... teraz jesteś śmiertelnie chory. Jeśli w ciągu jakiś trzech dni nie zdobędę dla ciebie lekarstwa, umrzesz. A lekarstwa na to nikt nie zdobędzie bo rośnie na szczycie wulkanu. Tak więc jedyna szansa jest sprawienie by objawy się nie nasilały. - powiedziała, mi jednak w głowie zostało tylko pare słów... umrzesz, lekarstwo i szczyt wulkanu.
- Zdobędę je - powiedziałem bez wachania i spróbowałem wstac, lecz Freya mnie przytrzymała.
- Gorąc spali się nim tam dojdziesz - oznajmiła. Zignorowałem ją.
- Znajdę sposób... - rzekłem i wyrwałem się spod jej kopyta. - co to jest? - spytałem.
- Złoty kwiat Larntracaru, przypomina lilię ale ma inne liście i złotą łodygę. Rzuca się w oczy. - najwyraźniej zrozumiała, że nie mam zamiaru dac się zabic jakiejś tam chorobie. Wolałbym faktycznie spłonąc, lecz tak się nie stanie chocbym chciał.

Mimo bólu jaki mi doskwierał i zmęczenia spowodowanego chorobą... nie mówiąc już o tym, że miałem zaledwie trzy dni na dotarcie na miejsce, znalezienie kwiatu i powróc do jaskini, a właściwie - lasu, gdyż nie znam dokładnego miejsca w którym jaskinia szamanów się znajduje, ruszyłem najszybciej jak byłem w stanie, w stronę wulkanu Kyndrill.

• Dzień pierwszy
W biegu zacząłem układac plan swojej podróży... mam tylko trzy dni, ale prawdopodobnie nawet mniej, a już jest popołudnie - tak więc musze założyc iż mam tylko dwa dni. Dwa dni na wspięcie się na szczyt wulkanu i zejście? Prawei niewykonalne... ale możliwe. Muszę tylko znaleźc najprostszą drogę.
Wulkan Kyndrill, z tego, co pamiętam, najstromszy jest po swojej północnej stronie, a od jego strony południowej są schody prowadzące prawieże na szczyt z czasów gdy był on jeszcze nieczynny. Musze tam dotrzec, a reszta pójdzie gładko. Najtrudniejszą przeszkodą jest woda... bo wulkan jest przecież na wyspie, jednak i na to jest rada - idąc drogą, którą właśnie biegnę, dotrę na ścieżke stworzona kiedyś przez ludzi, a nią - na ruiny starego mostu. Powinienem zdołac go pokonac.
Ruszyłem pędem przed siebie i po kilku godzinach byłem na miejscu. Przed kamiennym mostem. Miałem rację - były to ruiny, jednak mozliwe do przebycia. Zacząłem kroczyc po najstabilniejszych kamieniach az do momentu w którym trafiłem na punkt przerwania mostu - ponad metrową przerwę. rozpędziłem się i... skoczłem ponad przepaścią. Zdołałem przeskoczyc krawędź, jednak zaraz po wlądowaniu upadłem. Musiałem przemóc ból by ponownie ustac na nogach, a nie było to wcale łątwe. Choroba mnie osłabiała, czułem to... ale sie nie poddawałem. Biegłem dalej, dotarłem po schodach do połowy drogi. Zapadł juz późny zmrok, musiałem sie zatrzymac i przespac by miec siły na dalszą drogę.

• Dzień drugi
Obudziłem się z samego rana. Nie było łatwo wstac, lecz gdy przypomniałem sobie o chorobie i 
kwiacie, który musze zdobyc, przemogłem się ponownie i zerwałem na nogi. Ruszyłem dalej i po kilku godzinach dotarłem na szczyt. W dole widziałem magme próbująca wydostac sie na powierzchnie, było jej jednak zbyt niewiele by jej sie to udało. Zmieniłem się w wilka - wiatr był tu bardzo silny przez co niełątwo było mi utrzymac się na nogach, jako niższy wilk mam na to większe szanse.
Zacząłem rozglądac się za kwiatem.
- Jest! - zawołałem gdy dostrzegłem go na samej krawędzi. Podszedłem bliżej i ostrożnie zerwałem go pyskiem. Trzymałem go, mogłem więc ruszac w droge powrotną, ale... potknąłem się o coś i upadłem. Zacząłem turlac się w dół wulkanu. Starałem się zachamowac ale zdołałem jedynie nieco zwolnic.Ten niefortunny upadek jednak okazał się dla mnie zbawiennym - oszczędziłem spory szmat czasu, 
który zapewne poświęciłbym na ostrożne schodzenie. Podniosłem się i ponownie przeszedłem przez most. Nie miałem już siły dalej iśc... upadłem i zawyłem ponownie.

Obudziłem się... zdrowy.


Opowiadanie jest naprawdę wyczerpujące! c: 
Dostajesz 1 pochwałę! Brawo!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz