Nagle usłyszałem za sobą jakiś dziwny dźwięk, więc moje uszy automatycznie odwróciły się w stronę jego źródła. Nie przerywałem jednak przeżuwania posiłku gdyż byłem na to zbyt wygłodniały. Odgłos nie pojawił się ponownie, mogłem więc kontynuowac pożeranie kolejnej kępki roślin bez najmniejszych obaw. W pewnym momencie kątem oka dostrzegłem coś, co od razu przyciągnęło mój wzrok - krzaczek koniczyny. Niebyłbym sobą, gdybym nie przesunął sie przodem do niej i nie ugryzł jej liści. W końcu kto nie wolałby pysznej koniczyny od zwyczajnej trway? Nikt! Koniczyna jest świetna! Ma zupełnie inny smak niz trawa... bardziej wyrazisty, lepszy.
Tak więc, zadowolony i usatysfakcjonowany swoim znaleziskiem dalej posilałem sie roślinami, aż do momentu w którym odczułem wspaniałe uczucie sytości. Byłem już najedzony w pełni więc przerwałem w końcu jedzenie.
~"No... jeszcze jedna... przecież nie przytyję od jednej małej koniczynki!" - pomyslałem sobie gdy zobaczyłem, że przeoczyłem jedną gałązke roślinki ukrytej między źdźbłami trawy. Błyskawicznie chwyciłem ja między zęby i po paru sekundach wylądowała w moim przełyku.
I wtedy... poczułem, jak coś mnie ugryzło. Nie było to wielkie ugryzienie, nie poleciała ze mnie nawet jedna kropla krwi, praktycznie nic nie poczułem, jednak miałem swiadomośc iż coś mnie ukuło - było to niczym krótkie ukłucie jakiegoś gigantycznego komara, jednak to, co mnie ugryzło nie wypiło ze mnie ani odrobiny krwi, a wtłoczyło coś do mojego krwiobiegu...
~"Pewnie jakiś kolejny dziwaczny robal" ~ pomślałem sobie i ruszyłem na krótką przechadzkę. Bo najlepszym lekarstwem na ospałośc po posiłku jest spacer. Od rana czułem się nawet całkiem nieźle, lecz w pewnej chwili poczułem się zdecydowanie gorzej - nagle zrobiło mi się słabo, gdyby nie stojący obok kamień, z pewnością bym sie przewrócił. Świat zawirował i dostałem okropnych mdłości. Nim straciłem przytomnośc, zdążyłem jeszcze zmienic się w wilka i zawyc na tyle głośno, by ktoś mnie usłyszał. Stadni wojownicy powinni zainteresowac się drapieżnikiem na naszych terenach...
Obudziłem się dopiero w jaskini szamnów stadnych co oznaczało, że udało mi się zrwócic na siebie uwagę wyciem. Ciekawił mnie tylko fakt, czemu akurat tutaj mnie zaniesiono, zamiast miejsca pobytu któregos z medyków.
- O, obudziłeś się... - usłyszałem obok siebie głos. Stała nade mną Freya z jakimś dziwacznym liściem w pysku, który usiłowała ułośyc mi na czole, lecz mimowolnie się odsunąłem.
- Nie ruszaj się... chyba, że nie chcesz jeszcze pożyc. Póki co tylko to mogę dla ciebie zrobic. - powiedziała.
- Pożyc? Jestem zdrów jak... - mógłbym powiedziec ryba, jednak do mnie to określenie raczej nie pasuje. Jestem koniem, który został "zrodzony z wulkanu", a ryby zyja w wodzie... nie najlepsze porównanie - ech...
- Może cię poprawię, pozwolisz? - zaczęła - Byłeś zdrowy... teraz jesteś śmiertelnie chory. Jeśli w ciągu jakiś trzech dni nie zdobędę dla ciebie lekarstwa, umrzesz. A lekarstwa na to nikt nie zdobędzie bo rośnie na szczycie wulkanu. Tak więc jedyna szansa jest sprawienie by objawy się nie nasilały. - powiedziała, mi jednak w głowie zostało tylko pare słów... umrzesz, lekarstwo i szczyt wulkanu.
- Zdobędę je - powiedziałem bez wachania i spróbowałem wstac, lecz Freya mnie przytrzymała.
- Gorąc spali się nim tam dojdziesz - oznajmiła. Zignorowałem ją.
- Znajdę sposób... - rzekłem i wyrwałem się spod jej kopyta. - co to jest? - spytałem.
- Złoty kwiat Larntracaru, przypomina lilię ale ma inne liście i złotą łodygę. Rzuca się w oczy. - najwyraźniej zrozumiała, że nie mam zamiaru dac się zabic jakiejś tam chorobie. Wolałbym faktycznie spłonąc, lecz tak się nie stanie chocbym chciał.
Mimo bólu jaki mi doskwierał i zmęczenia spowodowanego chorobą... nie mówiąc już o tym, że miałem zaledwie trzy dni na dotarcie na miejsce, znalezienie kwiatu i powróc do jaskini, a właściwie - lasu, gdyż nie znam dokładnego miejsca w którym jaskinia szamanów się znajduje, ruszyłem najszybciej jak byłem w stanie, w stronę wulkanu Kyndrill.
• Dzień pierwszy
W biegu zacząłem układac plan swojej podróży... mam tylko trzy dni, ale prawdopodobnie nawet mniej, a już jest popołudnie - tak więc musze założyc iż mam tylko dwa dni. Dwa dni na wspięcie się na szczyt wulkanu i zejście? Prawei niewykonalne... ale możliwe. Muszę tylko znaleźc najprostszą drogę.
Wulkan Kyndrill, z tego, co pamiętam, najstromszy jest po swojej północnej stronie, a od jego strony południowej są schody prowadzące prawieże na szczyt z czasów gdy był on jeszcze nieczynny. Musze tam dotrzec, a reszta pójdzie gładko. Najtrudniejszą przeszkodą jest woda... bo wulkan jest przecież na wyspie, jednak i na to jest rada - idąc drogą, którą właśnie biegnę, dotrę na ścieżke stworzona kiedyś przez ludzi, a nią - na ruiny starego mostu. Powinienem zdołac go pokonac.
Ruszyłem pędem przed siebie i po kilku godzinach byłem na miejscu. Przed kamiennym mostem. Miałem rację - były to ruiny, jednak mozliwe do przebycia. Zacząłem kroczyc po najstabilniejszych kamieniach az do momentu w którym trafiłem na punkt przerwania mostu - ponad metrową przerwę. rozpędziłem się i... skoczłem ponad przepaścią. Zdołałem przeskoczyc krawędź, jednak zaraz po wlądowaniu upadłem. Musiałem przemóc ból by ponownie ustac na nogach, a nie było to wcale łątwe. Choroba mnie osłabiała, czułem to... ale sie nie poddawałem. Biegłem dalej, dotarłem po schodach do połowy drogi. Zapadł juz późny zmrok, musiałem sie zatrzymac i przespac by miec siły na dalszą drogę.
• Dzień drugi
Obudziłem się z samego rana. Nie było łatwo wstac, lecz gdy przypomniałem sobie o chorobie i kwiacie, który musze zdobyc, przemogłem się ponownie i zerwałem na nogi. Ruszyłem dalej i po kilku godzinach dotarłem na szczyt. W dole widziałem magme próbująca wydostac sie na powierzchnie, było jej jednak zbyt niewiele by jej sie to udało. Zmieniłem się w wilka - wiatr był tu bardzo silny przez co niełątwo było mi utrzymac się na nogach, jako niższy wilk mam na to większe szanse.
Zacząłem rozglądac się za kwiatem.
- Jest! - zawołałem gdy dostrzegłem go na samej krawędzi. Podszedłem bliżej i ostrożnie zerwałem go pyskiem. Trzymałem go, mogłem więc ruszac w droge powrotną, ale... potknąłem się o coś i upadłem. Zacząłem turlac się w dół wulkanu. Starałem się zachamowac ale zdołałem jedynie nieco zwolnic.Ten niefortunny upadek jednak okazał się dla mnie zbawiennym - oszczędziłem spory szmat czasu, który zapewne poświęciłbym na ostrożne schodzenie. Podniosłem się i ponownie przeszedłem przez most. Nie miałem już siły dalej iśc... upadłem i zawyłem ponownie.
Obudziłem się... zdrowy.
Opowiadanie jest naprawdę wyczerpujące! c:
Dostajesz 1 pochwałę! Brawo!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz