Biegłem przed siebie.
Byle najdalej stamtąd.
Mijałem drzewa, krzewy, stare i opuszczone przed laty budowle, a wszystko co widziałem zlewało się tylko w jakąś niewyraźną plamę. Moje nogi paliły żywym ogniem ale nie zważałem na to. Biegłem ile sił, byle najdalej stamtąd. Nigdy nie zapomnę tego widoku. Spojrzałem przed siebie i potrząsnąłem głową próbując wymazać bolesne obrazy z głowy. Bezskutecznie.
Poczułem, że zwalniam. Zwolniałem do cwału, następnie do spokojnego galopu, kłusa, stępa... Zatrzymałem się tuż przed małym wzniesieniem, na którego szczycie stało sobie jakieś samotne drzewo. Ruszyłem przed siebie, wznosząc się powoli coraz wyżej ponad poziom morza. Kiedy byłem już na szczycie z zaskoczeniem zauważyłem leżącą spokojnie izabelowatą klacz, najwyraźniej pogrążoną w głębokiej zadumie bo mnie nie zauważyła. Zbliżyłem się, celowo kaszląc.
- Co do...
- Spokojnie. - powiedziałem, spodziewając się usłyszeć mój dźwięczny, surowy głos, ale z przerażeniem stwierdziłem, że z moich ust dobył się jedynie jakiś żałosny rechot. Odchrząknąłem.
- Jesteś z jakiegoś stada? - zapytała głosem tak czystym, że zaparło mi dech w piersiach.
- Nie.
Klacz spojrzała na mnie podejrzliwie.
- Outsider?
Zaśmiałem się, z ulgą stwierdzając że mój głos brzmi już normalnie.
- Nie, szukam stada dla siebie. Jest w okolicy coś godnego uwagi?
Tajemnicza klacz odwróciła wzrok, dalej wpatrując się w dal i westchnęła. Nie racząc rzucić mi choć jednego spojrzenia, powiedziała:
- Tak, jest jedno. Heaven Hooves, całkiem fajne. To tutaj niedaleko. Jakieś 20, może 30 kilometrów stąd na wschód.
- A ty tam należysz?
< Milliete? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz