- Margaux? - zaczął Rise
- Muszę się spakować. - Próbowałam być twarda i otarłam się tylko bokiem przechodząc obok ogiera. W oczach miałam setki łez które tylko czekały na mrugnięcie by się uwolnić. Poszłam do mojego pokoju i wyciągnęłam coś na kształt walizki. Ambrose która mieszkała z nami i miała własną "budę" po raz ostatni być może wylegiwała się na swoim posłaniu wtulając łeb w miękkie, świeże siano.
- Nie patrz na mnie tak żałośnie Ambrose. Wrócimy. Tam też będziesz miała miejsce do spania.
~~Późnym wieczorem. ~~
Spoglądałam na Horizona okrywającego jednym skrzydłem synka.
- Horizon. - zaczęłam
- Wszystko będzie dobrze. - zapewnił mnie ogier nieświadomy swoich słów. Nie wiadomo czy ja i brat wrócę, czy może polegnę. Rise chciał mnie przytulić, ale cofnęłam się o krok.
- Nie żegnamy się na wieki. - uśmiechnął się narzeczony. Skąd wie? Jeśli tylko coś pójdzie nie tak już nigdy się nie zobaczymy, ale nie chciałam o tym myśleć, postanowiłam, że to rutynowa bitwa i jak zawsze odniosę sukces.
- Rise.. Jeśli jednak coś pójdzie nie tak..
- Nie...
- Przestań. Spójrz prawdzie w oczy, nie oszukuj mnie,,, Jeśli coś pójdzie nie tak - przyspieszyłam mowę - to będę chronić życia Ambrose, żeby chociaż ona wróciła i zaopiekowała się Blackiem. - zauważyłam u ogiera przeszklone oczy. - I chcę żebyś był szczęśliwy u boku Milliete, ale poczekaj aż umrę okey? Plus jakieś trzy dni dla pewności, że umarłam.
- Ty nigdy nie umrzesz. Nawet gdyby i pójdziesz do nieba czy gdzieś to wrócisz bo będą cię tam mieli dość.
- Ha. Śmieszne. - spojrzałam się ironicznie na ogiera.
<Horizon?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz